Świadectwo Ministranta

Świadectwo Ministranta

Mam na imię Grzegorz, od szesnastu lat jestem ministrantem…

 

Ja i moje Powołanie czyli jak to się wszystko zaczęło

Od zawsze wiedziałem, że chcę być ministrantem. To było dla mnie oczywiste, że kiedyś będę jednym z nich. Siedząc w ławce na Mszy jako dzieciak, zawsze mi się podobało, że ci chłopacy siedzą wyżej niż pozostali wierni, oni byli wyróżnieni na tle pozostałych. Sam chciałem spróbować, jak to jest. Dlatego jak miałem pięć lat, podjąłem decyzję i za starszym bratem przyszedłem do kościoła na służbę. Tak, mój starszy brat też służył przy ołtarzu i to właśnie on przecierał mi ścieżki na szlaku ministranckim. Był moim wielkim wsparciem.

Z początku czułem się jego cieniem, chodziłem za nim wszędzie. Teraz z perspektywy czasu tak sobie myślę, że mogło mu to nawet przeszkadzać, ale cóż zrobić. Bardzo chciałem wiedzieć co i jak, a ponieważ byłem nieśmiały, to stało się oczywistym, że to brata obserwowałem i naśladowałem. Chciałem zdobyć wiedzę i umiejętności. Z czasem mój brat zrezygnował i zostałem na służbie sam.

Ktoś może zapytać: jak to możliwe, że mając tyle lat, podjąłem tak poważną decyzję i trwam w niej tyle lat? A no właśnie. To jest Moje Powołanie. Miałem to szczęście, że moi najbliżsi usłyszeli mnie i moją potrzebę, że nie było to dla nich nic dziwnego. Że cały czas przy mnie byli, są i cały czas mnie wspierają. Uważam, że tak powinno być.

Dodatkowo uważam, że każdy wiek jest dobry na to, by odpowiedzieć Panu: – Tak! Nie powinno być jakiejś sztucznej granicy minimalnego wieku, ponieważ gdybym przykładowo ja musiał poczekać z rozpoczęciem służby, to zapewne by mi ta myśl przeszła i bym się rozmyślił. Trzeba kuć żelazo, póki gorące – jest powołanie, to niech będzie i możliwość spróbowania swoich sił od razu, tu i teraz.

 

Ministrant też człowiek

W czasie kiedy zaczynałem służyć przy ołtarzu, służba ministrancka cieszyła się dość dużą „popularnością” wśród moich rówieśników. Dlatego miałem spory komfort jeśli chodzi o zachowania rówieśników, ale oczywiście do czasu. Z pierwszym hejtem spotkałem się gdzieś na przełomie podstawówki i gimnazjum. To było okropne doświadczenie. Wśród tych chłopaków udawałem, że to, co robią, jak szydzą i mnie wyśmiewają, nie dotyczy mnie i wcale mnie to nie rusza. Za to kiedy wracałem do domu, to pozwalałem sobie na łzy, bo to wszystko jednak bardzo bolało. Tak bardzo, że pamiętam do dziś. Na szczęście byłem na tyle rozsądny, że zdawałem sobie sprawę, że ci hejterzy mogą i będą gadać tylko w szkole, bo do kościoła i tak nie przyjdą. Dlatego też nie przestałem służyć, nawet nie zmniejszyłem ilości Mszy, na których pomagałem.

Nie zmienia to faktu, że zacząłem wchodzić w wiek, kiedy młodzież odchodzi od Kościoła. Często bierzmowanie jest równoznaczne z pożegnaniem się z Kościołem. I takie w większości było moje otoczenie rówieśników.

Powiedzmy sobie jasno. Ministrant to taki sam chłopak jak inni. Nie musi być grzeczniejszy, lepiej się uczyć czy w jakikolwiek sposób być lepszym od innych rówieśników. To już zwyczajnie zależy od tego, jakim jest człowiekiem, po prostu. We wspólnocie ministranckiej nie robimy nikomu prania mózgu, bez przesady. Nie zmieniamy chłopców w kujonów ani tym bardziej we wzorowych uczniów pod względem zachowania. Oczywiście ogromną rolę odgrywają księża opiekujący się wspólnotą ministrantów. Ja miałem to szczęście, że kiedy zaczynałem, to ministrantami zajmował się najpierw ksiądz Marcin Dera a potem ksiądz Rafał Czaja.

To oni byli moimi pierwszymi duchowymi przewodnikami w służbie Panu. To właśnie rolą takich przewodników jest złapanie z młodzieżą odpowiedniego kontaktu i pomaganie im w trwaniu. Nie jest sztuką zmuszanie dzieci, chłopców będących ministrantami, do wkuwania regułek a za to przedstawienie tak religii, żeby zainteresować dziecko i pobudzić do rozwoju w tym kierunku. Ksiądz czy siostra zakonna powinni mieć tym bardziej jeszcze większą wiedzę na temat swoistego „przewodzenia” młodymi, żeby pokazać im tę drogę wiary. Tacy przewodnicy powinni również umieć się odnaleźć w aktualnej rzeczywistości młodzieży. Pamiętam, że swego czasu istniało coś takiego jak „kasa ministrancka”, dzięki czemu sami mogliśmy inicjować wspólne wyjścia integracyjne. A dodatkowo na zachętę do przykładania się w służbie, jak również w ramach wynagradzania, zdarzały się i fajne nagrody.

Nie zapominajmy oczywiście o wsparciu ze strony rodziny i najbliższych. Ja mam świetne kontakty zarówno z moimi rodzicami jak i z dziadkami, zwłaszcza z tymi ze strony mamy. W ogóle generalnie w mojej rodzinie swobodnie rozmawiamy o kwestiach wiary i Kościoła. Nigdy nie usłyszałem zarzutów z ich strony, że praktycznie nie ma mnie w domu w niedziele i święta, a miałem taki czas i tak wielką potrzebę służenia w Kościele. Moi dziadkowie to nawet mieli już wizję, że zostanę kiedyś księdzem, może i nawet obejmę probostwo. Na szczęście zrozumieli, że to ich wyobrażenie, a nie moje chęci. Dlatego dziś traktujemy to już raczej w kategoriach rodzinnej anegdoty, a nie czegoś realnego, co miałbym ochotę spełnić. Myślę, że moi bliscy nie chcieli brać na siebie odpowiedzialności, co będzie jeśli mi narzucą jakiś zawód, a ja będę się z tym męczył do końca życia. To musiałaby być tylko i wyłącznie moja decyzja, żeby dobrze się z tym czuć… A no właśnie… Warto być czujnym, bo to, że raz jest się „na górze” nie znaczy, że kiedyś człowiek nie upadnie.

 

Mój kryzys wiary

Mój kryzys przyszedł tak cicho jak okres dorastania. Zgrało się to idealnie z buntem nastolatka. Sam zauważyłem, że w pewnym momencie pojechanie do kościoła stało się dla mnie trudne i jakby… nudne. Msza Święta przestała mnie interesować, a przynajmniej nie tak jak kiedyś. To było mniej więcej na przełomie gimnazjum i technikum, jakoś w okolicach bierzmowania. Taki dziwny czas dla mnie. Zapytacie, jak podeszli do tego moi rodzice? Jak zawsze – byli ze mną. Wspierali mnie, abym kontynuował moją drogę. Dużo rozmawialiśmy. A kiedy to nie skutkowało, mimo wszystko kierowali i można powiedzieć, że trochę mnie wypychali do kościoła. Tak, zdarzało się, że chodziłem do Kościoła na siłę. Myślę, że oni zdawali sobie sprawę, że muszę najgorsze przeczekać, byle by nie za daleko od Kościoła. To był czas kiedy nie byłem najgrzeczniejszym synem. Byłem zwyczajnym, normalnym nastolatkiem, który sam musi spróbować pewnych rzeczy. I, mimo że w tym czasie moja „jakość” służby zdecydowanie zmalała, to mimo wszystko nadal była. Dalej byłem obecny. Często świadomość, że następnego dnia będę służył przy ołtarzu, była dla mnie swego rodzaju hamulcem w nastoletnich szaleństwach. Mimo wszystko właśnie dlatego często nie szedłem „na całość”. Myślę, że odczuwane przez cały czas wsparcie moich bliskich i ich pomocna dłoń pomogły mi się otrząsnąć. Chyba właśnie to bym poradził rodzicom zbuntowanych nastolatków. Wspieraj swoje dziecko podczas każdego upadku, podaj mu rękę, aby mógł wstać. Obym sam o tym nie zapomniał w odpowiednim czasie…

Zapewne Was w tym momencie zaskoczyłem. Jak to się mogło stać, że ja, który jestem tak blisko ołtarza, byłem o krok od całkowitego utracenia wiary? A no zwyczajnie. Jak w każdym powiedzonku tak i w tym, że „zło nigdy nie śpi” kryje się źdźbło prawdy. Każdy z nas jest tylko człowiekiem. Nie potrzeba wiele. Wystarczy chwila nieuwagi, utrata czujności.

 

Powrót na dobre tory

Kiedy doszedłem do takiego etapu, że sam zauważyłem, jak jest mi z tym źle, z tym jak zacząłem sobie lekceważyć Kościół i moją w nim rolę, zacząłem szukać pomocy. Sam. Zacząłem szukać, czytać. I tak trafiłem na Wieczory Modlitwy Młodych, wieczorki uwielbienia. Pamiętam, że na pierwsze spotkanie zabrałem kolegę, dziś niestety nie ma go już wśród nas. Lubiłem z nim jeździć, bo można było porozmawiać o tym co się zadziało na takim wieczorze. Jak każdy z nas go odebrał i co wyciągnął z niego dla siebie. Staraliśmy się pewne rzeczy „przemycić” również do naszej parafii. Teraz niestety Daniela już nie ma.

Niedawno zaproponowałem udział w takim wieczorze dwóm znajomym, jestem ciekaw czy podchwycą taką formę modlitwy, czy zostaną z tym na dłużej. Dla mnie osobiście każdy taki wieczór to sposób na pogłębienie wiary. Okazja do innego rodzaju modlitwy, otwarcia się w niej. Na takim wieczorze nikt nie patrzy, w jaki sposób Ty przeżywasz to spotkanie, bo każdy szanuje, że to indywidualny sposób spotkania z Panem. Tu i teraz. Dlatego sam sobie daję przyzwolenie na to, by czasami zagłębić się w swojej modlitwie a czasami daję się porwać prowadzącym.

 

Trwam dalej

Aktualnie, biorąc pod uwagę mój staż służby ministranta, czuję się trochę jak przysłowiowy dziadek w Liturgicznej Służbie Ołtarza. Odzyskałem gdzieś na nowo radość ze służenia. Wiem, że jestem tam, gdzie mogę pomóc, a to z kolei daje mi poczucie bycia ważnym i potrzebnym dla wspólnoty parafialnej. Ze względu na moje doświadczenie i wiedzę chciałbym jak najdłużej, dopóki nie poczuję inaczej, wspierać młode pokolenie. Zwłaszcza tych młodych, którzy usłyszeli wołanie Pana. Z chęcią podzielę się z nimi moimi doświadczeniami, pomogę im się rozwijać. Gdy rozpalamy ognisko, to zaczynamy od nikłej iskry. Najważniejsze jest wtedy rozniecić tę iskrę i utrzymać płomień. Jak dołożymy więcej drewna, to jest szansa, że płomień się zwiększy, i utrzyma się, i że sam nie zgaśnie. Jeśli tylko dostanę taką szansę, to chętnie zaopiekuję się takimi iskierkami, które dopiero co zaczynają istnieć, ale do tego potrzebuję jasnego sygnału, ponieważ nie chcę się nikomu narzucać i być źle odebranym.

 

Moja wiara to…

Skupienie, zaangażowanie, godne przeżycie każdego elementu Mszy Świętej. Liturgia jest pełna ukrytych przekazów, symboli, znaków.

Nie mam sprecyzowanych planów na „potem”. Nie wykluczam możliwości dołączenia do innej wspólnoty. Kiedyś brałem pod uwagę bycie ceremoniarzem, jednak ten pomysł gdzieś tam upadł. Może bycie szafarzem? Kto wie jakie zaproszenie otrzymam od Pana?

To, co pewne to to, że ja już wróciłem z tych ciemnych miejsc mnie samego. Jestem świadomy, czym jest dla mnie wiara. Chcę i staram się budować na niej relacje z innymi ludźmi, swoje życie opieram na słowie Bożym. Chcę i staram się rozwijać w swojej duchowości. Wiem, że dopóki wierzę, to Bóg jest przy mnie i mnie słucha, czuwa nade mną. Wiarę przekuwam na czyny, a dzięki temu mogę pokazać, w co i w Kogo wierzę.

Na tę chwilę jestem spokojny i widzę prostą drogę przed sobą, kryzys zostawiłem za sobą. Ale nie chciałbym nigdy o nim zapomnieć, bo tylko to może mnie ustrzec przed tym, by doświadczyć go kiedyś znów, a tego bym nie chciał. Granica rozwijania mojej duchowości jest tylko i wyłącznie w mojej głowie.

(Świadectwo: Grzegorz Żuchowski

Tekst spisała: Monika Głowacka

Redakcja i korekta: Monika Głowacka

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.)